Coś mi się obiło o uszy, że Musica Electronica Nova będzie w tym roku w październiku (zwykle była w kwietniu), ale i tak początek festiwalu przegapiłem. Zaczęło sie w sobotę, a ja zainaugurowałem swój udział wczoraj, w poniedziałek - uczestnictwem w panelu dyskusyjnym Glissanda poświęconym głównie najnowszemu numerowi, kręcącemu się wokół zagadnienia: NOISE. Wciąż antymuzyka, czy po prostu gatunek (muzyczny)? I tak dalej - nie powiem, było całkiem ciekawie, wypowiadali się Jan Topolski i Daniel Brożek, których dobrze znam oraz Justyna Stasiowska, której nie znałem; i jeszcze muzyk improwizujący ze Śląska, Gerard Lebik. Tzn. oni prowadzili spotkanie i opowiadali to i owo, ale było i kilka głosów z publiczności. Więc noise jako gest, który niekoniecznie do dziś uległ wyczerpaniu (tzn. bywa powtarzany i nie traci na autentyzmie - punk rock też bywa autentyczny) - ale jako gatunek: wysoce problematyczny. Także dla czołowych przedstawicieli muzyki noise - nasz słynny Zbigniew Karkowski odżegnuje się od tej szufladki, wg niego on nie posługuje się dźwiękiem będącym w istocie zakłóceniem (szumem, hałasem) - co jest wyróżnikiem muzyki noise. On po prostu pracuje z dźwiękiem (nawet, jeśli z szumem). W ogóle to mamy co? Dźwięk - i reakcję sensoryczną nań (słuchacza). Możliwość "projektowania" pewnych reakcji, precyzyjny dobór częstotliwości - np. bardzo niskie dźwięki odczuwa się w trzewiach. Konkretne kontakty z noisem, który jest zresztą muzyką głównie czy zasadniczo elektroniczną: owszem, to jest "ściana" (hałasu) - ale ileż na niej faktur, pęknięć, otworków, plam, malowideł, mazów, kurzu, łuszczących się warstw! No - bogactwo brzmieniowe, nawet strukturalne. Muzyka! Topolski mówił ciekawie o muzyku, który był przełomowy dla jego osobistej recepcji noisu - nazwiska nie pamiętam, chyba jakiś Niemiec, jakiś konkretny album. Bogactwo tych elementów ujawnianych przy spektralnej analizie: bogate, przecinające się płaszczyzny szumów, wielokrotnie ponakładane na nie dźwięki dzwonów; przejścia pomiędzy tymi ustalonymi częstotliwościami czy barwami, a szumami - takie jakby glissanda (o ile dobrze pamiętam); ciekawostka: fałszywe, zmyślnie podstawione tony podstawowe (w przeciwieństwie do tonów harmonicznych - przyp. kaminskainen ;) Ogółem: muzyka noise jako niezwykle barwna, iluzjonistyczna sztuka. Dalej: każdy inaczej po tej ścianie błądzi, co innego wysłyszy, inne "kino dla ucha" przeżyje podczas słuchania danej płyty. Bogactwo dzieła czy iluzja percepcji? W istocie - noise uczy nas właśnie tego: jak wiele robimy, jak wiele robi nasza percepcja i wyobraźnia, podczas czynności takiej, jak słuchanie muzyki.
Po dyskusji, okraszonej próbkami muzyki Karkowskiego i Piotrowicza - kawka, pogawędki z dawno, nawet bardzo dawno niewidzianymi znajomymi. Ogólnie bardzo miło. Umawiamy się na drugim "iwencie" - koncercie w galerii przy ul. Czystej. Jest to również bardziej "impreza towarzysząca" niż sam festiwal, wydarzenie z cyklu "instrument plus". Tym razem wiolonczela (Andrzej Bauer) - a do niej oczywiście elektronika w paru różnych wydaniach (m.in. Duchnowski, Foltyn) i podaniach (tzn. "podana jako": dość tradycyjna kompozycja z komputera, akompaniament live electronics, szalona improwizacja). Kilka kompozycji - premiery bądź rzeczy tak czy inaczej mi nieznane: trudno kusić się o ocenę, nic mnie nie zażenowało, nic szczególnie nie porwało - współczecha, by ją dobrze ocenić, wymaga ode mnie czasu, okrzepnięcia. Ale raczej pozytyw. Zwracała uwagę kompozycja z głosem, po grecku, do ballady takiej mniej-więcej treści (walę z pamięci):
co ja takiego zrobiłem, że zwą mnie mordercą
czy zabiłem ja kogo, lub pocałowałem?
ale tak - kocham jedną dziewczynę
nie wiem, czy jest turczynką, czy greczynką ale będę ją miał
porwę ją i będę miał dla siebie
Było od zwykłego "odśpiewania" w specyficznej manierze "skargi do Boga" (powiedzmy - tak mi się skojarzyło) po segmenty pełne orientalizmów i jakby improwizatorskich "melizmatów", z niemałą nawet dozą szaleństwa, bez którego prawdziwa muzyka się przecież nie odbędzie.
Po tej kompozycji wystąpił unikalny na skalę wszelaką duet wrocławski: sultan hagavik (Mikołaj Laskowski i Jacek Sotomski), który wykonał numer zatytułowany Tekturon. Tytuł wziął się był z przeglądu piosenki aktorskiej, gdzie sultany wygrały nurt OFF brawurowym ponoć spektaklem zatytułowanym Pasja: cała ta chujowa piosenka aktorska - gdzie duet dostał kawał tektury, który - przy pomocy substancji zamaczająco-lepiących, został przekształcony w tzw. tekturon (nie pytajcie mnie, czym on był w istocie). Po ich krótkim występie mogę sobie wyobrazić, że tamten spektakl ze słowem na "ch" mógł być brawurowy od strony tak dźwiękowej, jak i wizualnej. Jak zapewne wszyscy wiedzą - chłopaki grają na magnetofonach kasetowych, używając zarówno własnej fabrykacji nagrań, jak i "gotowców" czyli - po prostu kaset z muzyką. Osiągnęli rodzaj biegłości pozwalającej im na bardzo "ogniste" i w wielkim stopniu kontrolowane (tzw. panowanie nad materiałem) generowanie bardziej i mniej improwizowanych, bogatych i gęstych struktur muzycznych opartych na "skreczach", wizgach, klikach i usterkach (każdy obsługuje po dwa magnetofony). Chłopaki występują w tandetnych maskach, przebrani w błyszczące marynarki itd. - trochę niby Residentsi, trochę wintydż i obciach. Włącznie ze zbiorowym jam session, który nastąpił po prezentacji Tekturona, hagaviki zaprezentowały na tyle bogaty zasób swych możliwości brzmieniowych i fakturalnych (szczególnie ich - co jest zresztą charakterystyczne dla noisu ;) że - można naprawdę bez wstydu się nimi "jarać" i to nawet będąc niekoniecznie dzieciakiem. Można też odczuwać rodzaj dumy - a to, że mamy w kraju taki światowy unikat, a to, że się jest ich, bardziej "na ozdobę" niż faktycznym - ale jednak wydawfcą (przypadek mła).
Szczególnie w kontekście ognistego jam session, w czasie którego hagaviki udowodnili swoją zdolność do grania "na zawołanie", w czasie rzeczywistym - typowo improwizatorskiego, opartego na interakcji z innymi muzykami. Działo się nieźle, intensywności ich "wykurwów" dorównał chyba tylko wrocławski maestro komputera - Cezary Duchnowski, posługujący się laptopem, tabletem i chyba niewielkim mikserem. Niewątpliwie uwagę zwracały także duety Bauera z wokalistką; ta ostatnia pojamowała sobie także z powodzeniem z hagavikami. Oni właśnie wybrzmiewali najdłużej - aż Bauer powiedział: no po co oni jeszcze grjają. Ale dla mnie to było OK - delikatnie, z cicha "zasnuli" sobie to, co wcześniej Bauer i spółka dość konkretnie "obcięli". Brawa na koniec były obfite.
Po czym wróciłem hulajnogą do domu.